Weekend w Beskidzie Żywieckim z epidemią w tle
BESKID ŻYWIECKI Z DZIEĆMI I EPIDEMIĄ W TOKU
Czas epidemii koronawirusa jest trudnym okresem dla tych, którzy lubią poznawać Polskę i aktywnie spędzać wolny czas. Na szczęście - można już podróżować .
Kiedy tylko pojawiła się informacja o drugim etapie odmrażania gospodarki, zajrzeliśmy na stronę jednej z naszych ulubionych maleńkich agroturystyk w Węgierskiej Górce, żeby sprawdzić czy przypadkiem mają wolne pokoje na pierwszy odmrożony weekend (9-10 maja 2020), bo zwykle jest o nie trudno. Tym razem miejsce się dla nas znalazło, więc nie wahaliśmy się z rezerwacją.
A potem przyszły pytania. Jak to będzie? Będzie trzeba siedzieć w maseczkach w ogrodzie? A jak z kuchnią, która jest przecież wspólna? A czy wszystkie pokoje będą zajęte? No i jak na górskich szlakach? Będzie pusto? Czy będą tłumy? Ludzie będą patrzeć krzywo, kiedy będziemy chodzić bez maseczek? Czy schroniska w wersji na wynos oferują coś poza napojami? Pytań było wiele, ale chęć poznania odpowiedzi, przetestowania nowej rzeczywistości i wyrwania się w góry była większa od ewentualnych problemów i wątpliwości.
Zacznijmy więc od... końca, czyli kwestii praktyczno-logistycznych wyjazdu z koronawirusem w tle.
Zapakowaliśmy na ten wypad sporo prowiantu (co rzadko robimy jadąc gdzieś na weekend), ale stwierdziliśmy, że wolimy nie tracić czasu na chodzenie w Węgierskiej Górce po sklepach i lepiej być wyposażonym śniadaniowo-kolacyjnie. Obiady planowaliśmy zjeść w schronisku, bo według informacji na stronie internetowej wydają one posiłki (nie wiedzieliśmy jakie) na wynos.
W "naszej" agroturystce jest 5 pokoi dla gości, a obecnie właściciele wynajmują 4, zgodnie z nowymi wytycznymi, żeby zmniejszyć liczbę odwiedzających przebywających na posesji w tym samym czasie. W ogrodzie wszystkie stoły, wiaty, krzesła czy huśtawki były ustawione w taki sposób, że każda rodzina mogła mieć swój kącik, ale w praktyce okazało się, że mniej lub bardziej celowo 4 rodziny mijały się i prawie nie przebywały w pobliżu.
Mieliśmy obawy dotyczące korzystania z kuchni. W praktyce wyglądało to tak, że kuchnia była 3 razy dziennie ozonowana, codziennie o stałych godzinach - po posiłkach i wieczorem po 23:00. Możliwość korzystania z niej polegała na rezerwacji godziny, kiedy dana rodzina chciała przyrządzić posiłek lub spędzić chwilę na wspólnej jadalni. Na drzwiach wisiała kartka z numerami pokojów, gdzie każdy wpisywał planowaną godzinę. Przebiegało to bardzo sprawnie. Jedni goście już o 7 wychodzili w góry, inni z maleńkimi dziećmi obstawili godzinę 8, więc nasza 9 była po prostu idealna - do tego stopnia, że przed śniadaniem udało się jeszcze morsowanie (tata), spacer nad rzekę (mama i dzieci), zagranie w gry planszowe (dzieci).
Rzeka w Węgierskiej Górce miejscami jest płytka, idealna na dziecięce zabawy, a miejscami jest na tyle głęboka, że spokojnie można w niej pływać. Temperatura w maju wynosiła ok. 7-8 stopni Celsjusza.



Podobnie wyglądała sytuacja wieczorem. Na terenie agroturystyki chodziliśmy z maseczkami na szyjach, bo prawdę powiedziawszy cały czas wszyscy się mijali. Jesteśmy zdania, że najprościej o tego typu kwestie (posiłki, maseczki, ewentualne dodatkowe kwestie higieniczne) pytać przed wyjazdem, żeby pobyt poza domem był miłym przeżyciem, a nie serią stresujących zdarzeń .
A jak w górach? Na parkingach większość ludzi nosiła maseczki, ale już na szlaku (w końcu z reguły jak góry, to i las) mało kto. Widać, że, na ile się da, ludzie próbują zachować dystans, ale nie tak ostentacyjny jak w mieście. Na szlaku wędrówkę umilało tradycyjne górskie "cześć" lub "dzień dobry" i śpiew ptaków, a maseczki oczywiście pozostawały w pogotowiu - w kieszeni lub na szyi, bo np. kupując w schroniskach korzystaliśmy z nich (ale nie wszyscy robili tak jak my, więc trzeba być elastycznym lub... przełożyć wyjazd na lepszy czas).
W kwestii schronisk też jest całkiem dobrze. Przed wejściem na jakikolwiek szczyt, o ile kwestia schroniska i obiadu jest dla Was ważna (a z dziećmi pewnie jest), warto zajrzeć na stronę danego miejsca i zobaczyć czy jest otwarte. My wiedzieliśmy, że 2 z 3 schronisk na naszej trasie drugiego dnia działają w formule "na wynos", podobnie jak schronisko, do którego udawaliśmy się dnia trzeciego. Postanowiliśmy nastawić się dobrze i nie marudzić. Doceniamy to, że podczas dłuższych pieszych wycieczek można zjeść już coś ciepłego. Przymusowy pobyt w domach, zamknięcie restauracji i miejsc rozrywki nauczyło nas cieszyć się z drobnych przyjemności.
To chyba tyle praktykaliów. Czas przejść do tego, co lubimy najbardziej, czyli opisu naszego krótkiego wypadu.
Węgierska Górka
Do Węgierskiej Górki dojechaliśmy około 14:00. Zostawiliśmy rzeczy w pokoju, dzieci chwilę pobawiły się w ogrodzie, a potem spakowaliśmy plecaki (prowiant, szybkoschnący ręcznik-alternatywa dla kocyka, ciepłe bluzy i kurtki przeciwdeszczowe) i ruszyliśmy nad rzekę Sołę, która przepływała tuż przed naszym domkiem. Najpierw zrobiliśmy przystanek na małej plaży, gdzie dzieci puszczały kaczki, skakały po skałkach i moczyły nogi w wodzie, a potem weszliśmy na punkt widokowy, który znajduje się na przeciwko deptaka (trzeba przejść przez główny, duży most).
Z punktu widokowego górą doszliśmy do centrum Węgierskiej Górki. Droga niby niezbyt sprzyjająca, bo w zasadzie bez pobocza, przy ulicy, ale... zaraz obok są tak naprawdę pagórki albo schody w dół do strumienia i małego wodospadu, więc dzieciom bardzo się podobało.



Początkowo szosą, a później kawałek chodnikiem przy głównej drodze, doszliśmy do centrum, gdzie ku radości wszystkich zastaliśmy otwartą (oczywiście na wynos) kawiarnię - były więc lody i... otwarcie sezonu na kawę mrożoną. Warunki może nie idealne, ale wspomnienia będą na całe życie.
Dzieci były pełne energii, więc wróciliśmy na deptak, w okolice zapory, gdzie spędziliśmy czas spacerując, ostrząc patyki scyzorykiem, zbierając kamienie i przyglądając się kaczkom, czyli dla każdego coś miłego . Tak naprawdę dzieciom przez trzy dni wystarczyłoby tylko to - rzeka, kamienie, słońce, wiatr.

Podstępni rodzice uknuli jednak wieczorem ambitny plan - ustaliliśmy szczegóły trasy na dzień kolejny, choć założyliśmy też wersję, w której dzieci zbuntują się na pierwszym dużym postoju i będzie trzeba zmienić plany .
♦ ♦ ♦ ♦ ♦
NOCLEGI POLECANE PRZEZ RODZICÓW: >>KLIKNIJ TU<<
♦ ♦ ♦ ♦ ♦
Latawce na Hali Boraczej
Szybkie śniadanie. Pakowanie plecaków. Każdy swojego. Do plecaka kanapka, sok, woda, kurtka przeciwdeszczowa i...latawce. Latawce to nasz nowy pomysł, bo zorientowaliśmy się niedawno, że nasze dzieci w zasadzie nigdy ich nie puszczały, a przecież puszczanie latawca to jedna z większych radości beztroskiego dzieciństwa. Jeszcze okulary słoneczne i w drogę. Kierunek: Hala Boracza.
Samochodem podjeżdża się do Żabnicy-Skałki, a stamtąd początkowo asfaltową, a potem już leśną drogą wędruje się na Halę Boraczą. Podejście zajęło nam około godzinki (dzieci lat 5, 6 i 9, rodzice ciut więcej), a po drodze kilka razy przystawaliśmy, bo dzieciaki co chwilę chciały pić.

Tu warto wspomnieć o naszej pierwszej wpadce - nie zabraliśmy dzieciom krótkich spodenek, a pogoda okazała się prawie upalna. No nic. Musiały dać sobie radę w długich spodniach i getrach.
Na Hali Boraczej sporo turystów, mnóstwo rodzin z dziećmi, spragnionych jak my powietrza, słońca i wolności. Na szczęście łąka jest tu tak wielka, że każdy mógł sobie znaleźć własny kawałek trawy .

Schronisko działało tutaj na wynos, więc tata udał się po wodę i jagodzianki, z których to miejsce jest znane. Dzieci w tym czasie zaczęły polować na... wiatr. Latawce poszły w ruch, choć nie było to łatwe, bo w tym akurat miejscu wiatr nie dopisywał. Radości było jednak co nie miara. Starszakowi podobało się bardzo, a dziewczynki (jedna nasza, druga przysposobiona na czas wyjazdu) były całkowicie zachwycone.

Hala Lipowska i znów... latawce 
Po godzinnym odpoczynku musiało paść pytanie zasadnicze. Idziemy dalej na wędrówkę?
Ponieważ nie było wielkich protestów, rozpoczęliśmy marsz w kierunku Hali Lipowskiej, gdzie zaplanowaliśmy zjeść obiad. Według drogowskazów trasa (zielony szlak) zajmuje 1h 45 min. No cóż, my wymknęliśmy się tej statystyce i szliśmy ok. 2,5 godziny. Pierwsza godzina minęła szybko. Droga jest przyjemna. Idzie się przez las, bez dużych wzniesień, za to z pięknymi widokami, a nawet śniegiem po drodze. Momentami było też błoto, jednak w takich ilościach i miejscach, że nikomu nie przeszkadzało.




Trochę trudniej jest, kiedy droga zaczyna się piąć w górę. Tutaj pojawiły się nieśmiałe próby marudzenia, więc robiliśmy co jakiś czas miniprzerwy.

Był nawet moment większego kryzysu, ale dzieciaki szybko się pozbierały na myśl o obiedzie i lodach w schronisku. Dodatkowo, na ostatnim odcinku drogi podziwialiśmy piękne widoki i to również dodawało dzieciom otuchy.


I tak. Udało się. W końcu dotarliśmy. Radość była ogromna, Dzieciaki zmęczone, ale szczęśliwe. Rodzice lekko wypluci, ale dumni z maluchów (i z siebie nawzajem). Wszyscy głodni, więc od razu zajęliśmy miejsca przy pustej ławie zaraz na przeciwko wejścia do schroniskowego okienka na wynos.

Jaka jest Hala Lipowska? Dość duża, ale nie aż tak jak Boracza. Jest za to całkowicie inna. Mocno urokliwa, otoczona drzewami, mniej dostępna, zielona ciemniejszym, intensywnym kolorem. Jest też plac zabaw, z którego chwilowo oficjalnie korzystać nie można, ale widzieliśmy kilka bawiących się na nim dzieci.

Schronisko działa na wynos z dość okrojonym menu. Zjecie tu pierogi, naleśniki, bigos, frytki, dwa rodzaje zup, placki ziemniaczane po węgiersku lub ze śmietaną (z mrożonego ciasta - pytaliśmy). Córka marzyła o kotlecie schabowym, jednak żadnego mięsa typu kotlet nie było. Ostatecznie każdy coś wybrał i zaspokoiliśmy wilczy głód. Kupiliśmy 5 różnych rzeczy i kosztowaliśmy wszystkiego . Jest też dobra kawa z ekspresu. Ciasta brak.
Przy schronisku jest wychodek na powietrzu, ale nie polecamy z niego korzystać. Zresztą oficjalnie takie toalety nie są chwilowo dopuszczone do użytku. Na plus jest dostęp do wody na podwórku, więc można umyć ręce czy uzupełnić bidon, czego nie dało się zrobić na Hali Boraczej.
Na Lipowskiej, trochę pewnie dlatego, że jest położona wyżej, a może dlatego, że wiatr się już zmienił, warunki do puszczania latawców były idealne, więc najmłodsza uczestniczka wyprawy twardo biegała z latawcem-papugą po łące, podczas gdy reszta odpoczywała na trawie.

Hala Rysianka - trochę przygodowo 
Po posiłku i prawie godzinnej przerwie ruszyliśmy na ostatnią tego dnia Halę Rysiankę, którą od Lipowskiej dzieli zaledwie 15 minut. Byliśmy tu pierwszy raz. Przestrzeń jak na poprzednich halach jest dość duża. Sporo ludzi w mniejszych i większych grupkach odpoczywało na trawie czy ławeczkach. W zdrowych czasach działa tu duże schronisko. Teraz budynek był zamknięty, nie działał w formule na wynos. Na szczęście nam nie było to już potrzebne. Tak naprawdę, ponieważ była już 18:00, nie mogliśmy sobie tu pozwolić na dłuższą przerwę i to tutaj rozpoczęliśmy powrót do Żabnicy. Zdecydowaliśmy się wracać zieloną trasą, zamiast żółtą, którą szliśmy wcześniej. Dzięki temu nie wracaliśmy tą samą drogą, tylko zrobiliśmy w sumie 21-kilometrową pętlę.
Przez chwilę droga była szeroka i dość łagodnie opadająca, a po 15 minutach minęliśmy też boską łąkę, na której chętnie zatrzymalibyśmy się, gdyby nie było tak późno.

Mniej więcej od tego momentu przez pół godziny było trochę przygodowo. Droga stała się wąska. Ponieważ przebiega w lesie, w cieniu była też mokra, błotnista i śliska. Co robić w takim momencie? Nic. Zachować spokój i pomału, ostrożnie posuwać się do przodu, dzieci trzymając obowiązkowo za rękę. Po jakimś czasie droga się lekko rozszerzyła, a las przerzedził, więc trasa była też bardziej sucha i znów szło się przyjemnie, choć pomału wszyscy zaczęli opadać z sił.
Zejście z Hali Rysianki zajęło nam ok.1,5 godziny. Dzieciaki było wykończone po całodniowym wysiłku, ale wszystkie, oprócz najmłodszej córki, dały radę dojść do samochodu. Gaja skorzystała z ramion taty, gdy tylko doszliśmy do asfaltowej drogi w głębi Żabnicy.
PODSUMOWANIE:
- trasę rozpoczynamy w Żabnicy-Skałce, gdzie przy ulicy można zaparkować samochód (polecamy być tu najpóźniej o 9 - żeby uniknąć tłumów i problemów z parkowaniem),
- na Halę Boraczą można wejść nawet z dobrym wózkiem, gdyż drogą asfaltową dojdziecie w zasadzie prawie do samego schroniska. My zrobiliśmy obowiązkowe podejście asfaltem, a potem wybraliśmy drogę przez las.
- Schronisko na Hali Boraczej działa "na wynos" (info z 8-10.05.2020; to mogło się już zmienić)
- Z Hali Boraczej na Lipowską polecamy żółtą trasę (połowa trasy jest łagodnie się wznosząca i bardzo przyjemna, na końcu kilka podejść)
- Schronisko na Hali Lipowskiej działało "na wynos", jest tu też dostęp do wody pitnej
- Z Hali Lipowskiej na Rysiankę idzie się ok. 15-20 min, schronisko jest zamknięte
- powrót do Żabnicy Skałki przez las zieloną trasą zajmuje ok. 1,5 godziny przy żwawym marszu i kilku krótkich postojach.
Wycieczka na Krawcowy Wierch
Dzień zaczęliśmy od pożywnego śniadania, podchodów i zabaw przy rzece. Jednak na niedzielę też mieliśmy gotowy plan. Tym razem naszym celem miał się stać Krawcowy Wierch, który polecili nam właściciele naszej agroturystyki jeszcze przed przyjazdem.
Szybko sprawdziliśmy w internecie podstawowe informacje i bardzo utkwił nam w głowach opis z jednego z blogów podróżniczych, że schronisko na Krawcowym Wierchu to jedno z mniej obleganych i mało popularnych schronisk w tej części Beskidów, a równocześnie leży w przepięknym, malowniczym miejscu, i po prostu trzeba się tu wybrać, będąc w okolicy. No cóż - jak trzeba, to trzeba . A w okolicy przecież byliśmy.
Po długiej i wymagającej trasie z dnia poprzedniego, postanowiliśmy wejść i zejść z Krawcowego Wierchu tą samą drogą, żeby było spokojniej, mniej męcząco i żeby dzieci dobrze wspominały tę wycieczkę. Prawda jest taka, że wybierając się gdziekolwiek z dziećmi, trzeba mierzyć siły (dzieci i swoje) na zamiary, bo wolimy mieć niedosyt niż przesyt. Dzień pokazał, że plan był idealny .
Najkrótsza trasa na Krawcowy Wierch prowadzi z Przełęczy Glinka, gdzie znajduje się duży parking. W chwili obecnej nie dało się go przeoczyć, gdyż jest położony przy samej granicy, więc w pewnym momencie zobaczyliśmy parking, barierki, namiot wojskowy i kilku żołnierzy w maseczkach. Bardziej czytelnej informacji, że dalej nie pojedziemy, nie trzeba nam było.
Zaraz przy parkingu znajduje się wejście na teren Żywieckiego Parku Krajobrazowego i to tutaj należy się skierować.

Droga przez jakieś 100 metrów jest wąska, potem wejdziecie na asfalt, którym przejdziecie ok. 500 metrów i zobaczycie znak kierujący na schronisko. Skręcicie w lewo, tak jak kieruje znak i znajdziecie się na właściwej drodze do celu . Wejście na Krawcowy Wierch zajmuje mniej więcej tyle, co wejście na Halę Boraczą, czyli około godziny. Jest trochę bardziej strome, szczególnie początek, ale jest to naprawdę fajna trasa nawet dla "niedzielnych piechurów". Po drodze dzieci zatrzymywały się kilka razy, na przykład żeby dokładnie zbadać dziwne dziury w drzewach...



Wejście na polanę przy schronisku to uczta dla oczu. Przestrzeń jest OGROMNA! Z daleka widać drewniany budynek schroniska, połacie łąk, pagórki, zieleń. Można tu odetchnąć pełną piersią, można się naprawdę zachwycić. Przynajmniej my, mieszczuchy, tak to wszystko odebraliśmy .



Przy schronisku znajduje się kilka drewnianych ław, które chwilowo są otoczone foliową czerwono-białą taśmą. Oficjalny komunikat brzmi: proszę tutaj nie siadać. Nieoficjalnie - wszystkie ławy były zajęte.
Ludzie siedzą też na łące czy w trochę wyżej położonej drewnianej altance. Tłumów jednak nie spotkaliśmy. Schronisko w wersji na wynos oferuje kilka dań. Zjecie tu 2 zupy (przy naszym pobycie była to pomidorowa i zupa z ciecierzycy), racuchy (z dżemem i bitą śmietaną, sprawiały wrażenie pieczonych na blasze, bardzo smaczne), fasolkę w wersji bez mięsa, jajecznicę. Jest też kawa (parzona i rozpuszczalna, herbata, czekolada na gorąco). Nas zaskoczyło to, że przy tym skromnym wyborze, w menu pojawiły się też dwa domowe ciasta (bananowe i murzynek).
Tego dnia na szczęście mieliśmy czas, żeby po posiłku na spokojnie nacieszyć się przestrzenią, zielenią i świeżym powietrzem. Spędziliśmy tutaj blisko 4 godziny! Była zabawa w chowanego, puszczanie latawców, przyglądanie się koniom (ku radości dziewczynek, które mogłyby tak siedzieć i patrzeć pół dnia na pasącą się klacz i źrebię), wbieganie i zbieganie z górki (do kapliczki i z powrotem), piknik na trawie.



Łąka na Krawcowym Wierchu to takie miejsce, gdzie po prostu chce się być- siedzieć, leżeć i rozmawiać, i chłonąć całym sobą spokój przyrody w mocno obecnie zawirowanej rzeczywistości. To tutaj też dzieci przekonały się, że w górach zawsze warto mieć kurtkę. Kiedy słońce zaszło i zerwał się wiatr, zrobiło się naprawdę... wymagająco temperaturowo .
Nasza wycieczka w Beskid Żywiecki nie była długa. Trwała raptem niecałe 2,5 dnia, jednak psychicznie poczuliśmy się po niej jak po najwspanialszych wakacjach! Po okresie izolacji społecznej i zamknięciu w swoich czterech ścianach, takie wyjście na całe dni w góry, wysiłek fizyczny, posiłki na powietrzu, niezmącona niczym zabawa w plenerze to po prostu cudowne lekarstwo na cierpiącą duszę i ciało. Gorąco polecamy Wam takie antidotum na stres i przygnębienie. To nie muszą być góry. Może być jezioro, morze, całodniowy wypad do lasu, a nawet dużego parku. Żaden spacer po mieście czy galerii handlowej nie dam Wam tyle energii, co solidna porcja kontaktu z naturą i wysiłku fizycznego. Zachęcamy Was więc gorąco do snucia planów i ich szybkiej realizacji.
Wracając do gór. Chcielibyśmy krótko podsumować, co koniecznie trzeba wziąć, żeby przygoda nie stało się udręką np. w przypadku zmiany pogody. Poniżej w pigułce lista pomysłów (lista do przygotowania przed wyjściem w góry, ale też ogólnie przed dłuższym wyjściem w teren).
CO MOŻE SIĘ PRZYDAĆ?
- dużo picia i jedzenie (coś czekoladowego przyda się na spadki energii),
- kurtka przeciwdeszczowa - to zbyt długa trasa żeby ryzykować jej brak w przypadku deszczu oraz bluza (jeśli nie mieści się do plecaka, owijamy wokół bioder),
- krem do opalania i czapka z daszkiem/kapelusik (u nas pamiątką po przygodzie były spalone policzki i karki - niestety o kremie nie pomyśleliśmy),
- krótkie rzeczy na zmianę (przy słonecznej pogodzie) lub długie (na wypadek deszczu/błota),
- mokre chusteczki i chusteczki higieniczne,
- wygodne buty (bardziej adidasy niż trampki, a najlepiej buty trekkingowe/górskie),
- my zawsze mamy ze sobą saszetkę z plastrami, nożyczkami, tabletkami przeciwbólowymi oraz plastikowymi kleszczołapkami (na szczęście w terenie nigdy kleszcze nas nie dopadły, ale gdyby tak się stało, wolimy być przygotowani na szybkie pozbycie się ich). Kleszczołapki mamy przetestowane, są lekkie, tanie i łatwe w użyciu - polecamy do plecaka na wszystkie wycieczki w teren,
- opcjonalnie... latawiec lub np. mała piłka, frisbee - na halach i łąkach zabawa którąś z tych rzeczy będzie smakować lepiej niż w mieście, na ograniczonej przestrzeni,
- cienki kocyk/ręcznik. My polecamy cienkie, szybkoschnące ręczniki sportowe - przydają się jako koc, jako dach szałasu, do wycierania nóg, jeśli po drodze natkniemy się na rzekę i czasem jeszcze do innych rzeczy
,
- scyzoryk - przydaje się do obierania i krojenia jabłek, a właściciel scyzoryka, nasz 9-letni syn zawsze znajduje moment na struganie patyków - jest to dla niego nagroda po trudach marszu,
- jeśli idziecie gdzieś, gdzie schronisko jeszcze nie działa albo nie ma opcji, żeby kupić coś ciepłego, można też zabrać kawę/herbatę w termosie,
- my po naszych ostatnich wizytach w lasach/górach i nad jeziorami czujemy potrzebę posiadania dobrej lornetki - więc już ją zamówiliśmy i będziemy ją ze sobą zabierać
- dobry humor i cierpliwość.
Jak się pewnie domyślacie - nasze plecaki są zwykle pełne. Ale wychodzimy z założenia, że przezorny zawsze ubezpieczony i mało nas na wycieczkach zaskakuje . Od jakiegoś czasu wprowadziliśmy też w rodzinie zasadę, że każdy nosi swój plecak. Dzieci mają w swoich soczek/wodę, kanapkę i kurtkę. My nosimy resztę. Dzieci nie narzekają, wręcz przeciwnie - lubią być w jakimś stopniu niezależne na wycieczkach, a nie wiecznie wołać za tatą "Taoooooo, chce mi się pić! Tatooo...."
. Bo z naszym tatą i postojami różnie to bywa
.
Jeśli chcielibyście wybrać się w takie trasy, jak opisane wyżej, polecamy jako miejsce noclegowe Węgierską Górkę, Żabnicę, Rajczę czy Milówkę. Zawsze trzeba gdzieś dojechać (jednak bliziutko), ale z tym się raczej w górach liczymy.
To jak? Czy myśl o wypadzie rodzinnym w góry już zaczęła w Was kiełkować? Trzymamy kciuki, żeby udało Wam się górskie (i inne aktywne plany) zrealizować. I oczywiście polecamy Beskid Żywiecki, jeśli Wam choć trochę po drodze.
Autorka tekstu i zdjęć: Aleksandra Horzela-Chrost
Przeczytałeś artykuł w portalu Dzieciochatki.pl - Miejsca Przyjazne Dzieciom
POLECANE NOCLEGI PRZYJAZNE DZIECIOM: >>KLIKNIJ TU<<
Więcej ciekawych artykułów o podróżowaniu z dziećmi po Polsce tutaj:
WAKACJE Z DZIEĆMI
CIEKAWE MIEJSCA NA WYPRAWY Z DZIEĆMI
NIEZBĘDNIK PODRÓŻUJĄCEGO Z DZIECKIEM
WSZYSTKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Portal DziecioChatki.pl