Obóz survivalowy dla rodzin
Rodzinne warsztaty survivalowe - niesamowita przygoda dla całej rodziny
Dziś opowiemy Wam o jednej z bardziej niezwykłych krótkich, rodzinnych podróży, którą nasze młodsze dziecko podsumowało słowami: "Mamo to był mój naaaaaajlepszy wyjazd w życiu!". Gaja ma 5 lat i trochę się w swoim pięcioletnim życiu najeździła - blisko i daleko, po Polsce i Europie. Jednak to własnie TEN wyjazd skradł jej serce i już planujemy powtórkę .
Nadszedł czas, żeby uchylić rąbka tajemnicy i napisać: JAKI TO WYJAZD, GDZIE, Z KIM, DLACZEGO, NA JAKICH ZASADACH, CO TAKIEGO SIĘ DZIAŁO, DLACZEGO NAM SIĘ TAK PODOBAŁO (choć czasem padało) I KIEDY PLANUJEMY NASTĘPNY RAZ oraz CZY INNI TEŻ MOGĄ WZIĄĆ UDZIAŁ W TAKIEJ PRZYGODZIE?
No to po kolei:
Jaki to wyjazd?
Weekendowe rodzinne warsztaty survivalove, o których wiedzieliśmy przed wyjazdem tyle, że będą też inne rodziny z dziećmi, że odbędą się bloki tematyczne głównie dla dzieci, ale także dla rodziców z dziećmi, skupione wokół zagadnień związanych z survivalem, czyli np. opatrywanie ran, rozpalanie ognia czy budowanie schronienia. Wiedzieliśmy też, że jest szansa ten survivalowy weekend spędzić w namiocie, że wyjedziemy w zasadzie w dzicz, że impreza jest wegetariańska (powiemy jak było w praktyce), bezalkoholowa (w końcu to wyjazd rodzinny) i organizator zachęca do pozostawienia w domu lub ograniczenia korzystania z nowych technologii podczas weekendu oraz, że niezależnie od pogody większość czasu będziemy spędzać na dworze.
Co takiego działo się podczas warsztatów?
Piątek
Dzień przyjazdu. Rodziny z różnych części Polski przyjeżdżały na Farmę Martynika we wsi Jaroszówka na Dolnym Śląsku od południa do późnych godzin nocnych. Niezależnie od godziny przyjazdu, wszyscy byliśmy witani szerokim uśmiechem Marty - gospodyni oraz przygotowaną przez nią w piecu chlebowym pyszną pizzą.
Marta i nasi instruktorzy pokazali nam dom, teren dookoła, poinformowali, jakie zasady panują na farmie, powiedzieli o planach na najbliższe dwa dni, a następnie razem przygotowaliśmy ognisko.
Było pieczenie kiełbasek (poza nimi posiłki były wegetariańskie, w dużej mierze z przetworów przygotowanych przez gospodarzy z ich własnych lub innych ekoupraw warzyw i owoców), rozmowy, integracja naszej kilkudziesięcioosobowej grupy, zwiedzanie terenu farmy (jest tak duża, że naprawdę było gdzie chodzić), przyglądanie się koniom, słuchanie żab w stawie i... próby namawiania dzieci na ubranie bluz, gdy zrobiło się ciemno i zimno.
Dzieci z różnych części Polski, jak się okazuje, bardzo szybko znalazły wspólny język, a wśród pisków i dzikich szaleństw nie było im ani zimno, ani nie wykazywały chęci, żeby pójść spać do późnych godzin wieczornych (bo dla np. 4-9 latków 23:30, to chyba dość późna godzina...?).
No cóż - jak przygoda, to przygoda . Zmęczeni aktywnym piątkiem rodzice w końcu zwinęli swoje pociechy do pokoi i namiotów, i w pół godziny cała farma pogrążyła się we śnie. Ciężko powiedzieć, kto zasnął pierwszy...
Sobota
Śniadanie planowane było na 8:30, ale "namiotowe" dzieci, hasały na dworze już od 7 rano. O 7 zaczęła się też joga dla wszystkich chętnych dorosłych, a nasz instruktor w tym czasie przygotowywał dla wszystkich kawę na ognisku - w dużej 5 litrowej misie. Kawa byłaby przepyszna, gdyby nie… pół kilo cukru, które do niej dodano . Jak mówił, z reguły organizuje survival bez wyżywienia, w lesie i wtedy taka kawa ma za zadanie jak najdłużej zapewnić wsparcie kaloryczne dla uczestników wyjazdu.
Po 8 na nogach byli już wszyscy i zaczęły się pielgrzymki z kuchni gospodyni do jadalni - z koszykami ze świeżym chlebem i bułeczkami, domowymi warzywnymi pastami, dżemami i powidłami, serami, masłem, świeżymi warzywami. Po pożywnym posiłku przyszedł moment na pierwszy cykl warsztatów.
Dzieci, podzielone na dwie grupy wiekowe, najpierw uczyły się, jak opatrywać rany. Dowiedziały się, co można wykorzystać do opatrywania ran, gdy nie ma się ze sobą apteczki i jakie rośliny mogą okazać się wtedy przydatne, co zrobić gdy ukąsi wąż i jaki grzyb może spełnić funkcję plastra. Najważniejszy był jednak warsztat praktyczny - dzieciaki opatrywały siebie nawzajem, a potem siebie samych, żeby w przyszłości być gotowym na sytuację, w której się zranią, a nie będzie w pobliżu nikogo, kto mógłby je opatrzyć.
O ile te warsztaty bardzo się dzieciakom podobały, to kolejne były hitem całego wyjazdu. Dzieci uczyły się rozpalać ogień za pomocą krzesiwa! Po teoretycznym wstępie, gdzie rozpalać ogień i w jaki sposób zabezpieczyć ognisko, każde dziecko dostało krzesiwo i próbowało wykrzesać ogień tak długo, dopóki się nie udało podpalić małego wacika.
Potem śmiałkowie próbowali z suchymi patykami - wszystko pod okiem instruktorów. Ostatecznie dzieciaki rozpaliły ognisko, które było im potrzebne do kolejnych tego dnia warsztatów, czyli… pieczenia podpłomyków na ogniu.
Każde dziecko urywało kawałek masy podpłomykowej (woda, mąka i sól), a następnie albo formowało swój okrągły podpłomyk i umieszczało go na małej patelni, a tę na ogniu, albo rozciągało ciasto jak gumę do żucia, żeby następnie owinąć je wokół patyków, posypać przyprawami i w taki sposób upiec w ognisku.
♦ ♦ ♦ ♦ ♦
NOCLEGI POLECANE PRZEZ RODZICÓW: >>KLIKNIJ TU<<
♦ ♦ ♦ ♦ ♦
Te warsztaty podobały się dzieciom i dorosłym, którzy zgłodnieli podczas swoich warsztatów bębniarskich. No właśnie… co robili rodzice w czasie dziecięcych warsztatów? Mieli do wyboru kilka opcji - albo towarzyszyć dzieciom, albo wziąć udział w warsztatach bębniarskich (na tę opcję zdecydowała się zdecydowana większość), albo przejść się na spacer po pobliskich lasach lub podziwiać okoliczne łąki, pola i konie.
Po tych blokach zajęciowych wszyscy spotkali się na obiedzie, a właściwie pierwszym daniu - bardzo treściwej wegańskiej grochówce z dodatkiem świeżo przygotowanego chleba i bułek.
Po zupie dzieci dostały od instruktorów swoje własne, podręczne apteczki pierwszej pomocy, z których dzięki sznurkowi i przy wsparciu opiekunów większość zrobiła sobie torebki na ramię.
Wtedy też przyszedł czas na rodzinne warsztaty budowania szałasów w lesie. Nie były to klasyczne szałasy z patyków - o tych porozmawialiśmy teoretycznie, bo każdy mniej więcej wie, jak taki szałas zbudować. Dowiedzieliśmy się natomiast, że wybierając się w góry lub do lasu, warto mieć ze sobą… koc ratunkowy, bo jest lekki i mały, a gdyby przypadkiem w lesie zastał nas mrok lub silny deszcz, to szybko i sprawnie można z takiego koca i np. sznurówek zbudować schronienie.
Chcecie zobaczyć jakie? Popatrzcie.
Kiedy wracaliśmy z lasu, odbyliśmy też minikurs ziołolecznictwa. Zatrzymywaliśmy się przy napotkanych po drodze roślinach (np. krwawniku czy babce lancetowatej), które tradycyjnie w mieście ignorujemy lub postrzegamy jako chwasty i dowiedzieliśmy się, jakie jest ich zastosowanie albo jakie mają właściwości. Część wąchaliśmy, część kosztowaliśmy, części tylko nieśmiało się przyglądaliśmy, a przede wszystkim dowiedzieliśmy się, ile drogocennych witamin i naturalnych leków jest dookoła nas.
Po intensywnym dniu nadszedł w końcu czas na wieczorny relaks i integrację. W Martynice nie ma tradycyjnego placu zabaw, jest za to coś, co możemy nazwać nieplacem zabaw. Są opony w ziemi, taczki, mnóstwo terenu łąkowego, piasek, kamyki, drzewa i patyki, które pobudziły dzieciaki do takich zabaw, jakie rzadko widuje się na klasycznych placach dla dzieci, gdzie każde urządzenie ma określoną funkcję. Do tego kilka hamaków i deska-bujak, i dzieciaki były na tyle zajęte do późnych godzin wieczornych, że niektóre mimo nawoływań, nawet nie zajrzały na ogniskową obiado-kolację (2 duże kociołki warzywne, pyszne gorące bułeczki prosto z pieca, kiełbaski z ogniska i kwiatowo-roślinna sałatka z darów łąki przygotowana przez Ankę Szamankę, czyli naszą warsztatową instruktorkę jogi i gry na bębnach oraz znawczynię ziół.
Dorośli zakończyli wieczór rozmowami i integracją przy ognisku, a dzieciaki wieczorową grą terenową „Świetlik“ (której niezbędnym atrybutem były czołówki), do której zaprosili je instruktorzy.
Wszyscy zasnęli w oka mgnieniu - czy to w namiocie, czy to w pokoju .
Niedziela
Większość warsztatów, a już na pewno te najważniejsze odbyły się w sobotę, ale na niedzielę instruktorzy też mieli jeszcze w zanadrzu małe co nieco.
Dla chętnych dorosłych, dzieci, a potem wszystkich - niezależnie od wieku - odbyły się znowu warsztaty bębniarskie i zdecydowanie cieszyły się one dużym zainteresowaniem. Świetnie było patrzeć jak Anka Szamanka prowadzi gry i zabawy muzyczne z dzieciakami! Połowa namawiała potem rodziców na zakup bębna, tak im się podobało .
Tego dnia dzieciaki robiły jeszcze lampiony z puszek (taki użyteczny recykling) i bransoletki z grubych, kolorowych sznurków, które do tej pory nasze noszą na nadgarstkach.
Pod okiem jednego z instruktorów można też było spróbować swoich sił w strzelaniu z prawdziwego łuku, w tarczę, której centralną część stanowił nadmuchany balon. Każdy miał nadzieję, że to własnie jemu uda się go przebić, ale udało się to nielicznym .
Kiedy dzieci działały pod okiem instruktorów, dorośli oglądali film o Farmie Martynika, w którym właściciele - Marta i Mateusz opowiadali o tym, jak się poznali i zdecydowali się sprzedać mieszkania w miastach i kupić gospodarstwo na wsi. Prawie każdy z nas oglądając film zastanawiał się nad tym, czy taka przeprowadzka nie byłaby dobrym pomysłem. U jednych myśl ta pewnie będzie kiełkować, innych skłoniła do częstszych wyjazdów na wieś i na łono natury, a dla niektórych historia Marty i Mateusza stała się przyczynkiem do hipotetycznych rozmów na temat plusów mieszkania na wsi, nawet jeśli nigdy się na taki krok nie zdecydują.
Przyszedł w końcu moment na wspólne zdjęcie, wymianę telefonów i nicków na Facebooku - tak jak kiedyś wymieniało się adresami. Składanie namiotów, pakowanie, wspólny obiad i… powrót do rzeczywistości, może niekoniecznie szarej, ale bardziej statecznej, poważniejszej, takiej, w której nie rozstajemy się prawie z telefonami i w której trudno znaleźć nam czas na proste, a bardzo potrzebne rozrywki, jak wspólne ognisko, rozmowy na żywo czy zabawa w lesie lub po prostu spędzenie ze sobą czasu.
Gdzie?
Pierwsze rodzinne warsztaty (bo są plany na kolejne) odbyły się na Dolnym Śląsku na Farmie Martynika we wsi Jaroszówka, koło Chojnowa. Czy coś Wam to mówi? No właśnie. Nam też mówiło niewiele i byliśmy z tego powodu baaardzo zadowoleni. Lubimy odludne, spokojne miejsca, a weekend survivalowy po prostu musiał się w takim odbyć .
Farma Martynika to agroturystyczne gospodarstwo edukacyjne - miejsce inne niż wszystkie. Znajdziecie tu zaledwie kilka skromnych, ale przytulnych pokoi (bez łazienek, w tym również przejściowe) oraz... rozległy teren pod namioty (i tą opcję wybrała większość uczestników). Jest też mały staw z olbrzymią liczbą kumkających żab (nigdy nie słyszeliśmy takiej żabiej muzyki!), mnóstwo miejsca do biegania i szaleństw, rozłożyste drzewo z huśtawko-hamakami, tymczasowe zadaszenie (zbudowane przez instruktora), miejsce na ognisko, warsztat ceramiczny, pełniący również funkcje jadalni oraz sali do pracy i zabawy w przypadku deszczu, oraz sanitariaty w osobnym budynku (kilka prostych, ale czystych toalet i pryszniców). A dookoła, jak okiem sięgnąć... pola, łąki, konie i las - wielka przestrzeń, czyste niebo i powietrze i sielankowa atmosfera .
Z kim?
Wyjazd został zorganizowany przez Stowarzysznie Polska Szkoła Survivalu, które ma tak naprawdę filie w całej Polsce. "Nasze" warsztaty przygotowała Grupa Śląsk i chyba póki co są jedynymi członkami stowarzyszenia, którzy tego typu wyjazdy odważyli się zorganizować. Planowo miało być ok 4-5 rodzin, bo było tylko 10 miejsc dla dzieci. Zainteresowanie było jednak tak wielkie, że główny instruktor postanowił zatrudnić dodatkową kadrę i ostatecznie było nas prawie 50 osób! Grupa dzieci rozrosła się do 18 uczestników - chłopców i dziewczynek w wieku od 3 do 12 lat, którzy byli podzieleni na dwie grupy wiekowe. Większość dzieci przyjechała z obojgiem rodziców, ale była też mama z synkiem i osobno tata z dużym synem, więc dwóch opiekunów nie było warunkiem koniecznym.
Do Jaroszówki w piątek przybyły rodziny z różnych zakątków Polski - Zabrza, Bolesławca, Będzina, Warszawy i kilku innych miejsc. Wszyscy zostaliśmy przywitani szerokim uśmiechem Marty - gospodyni i Olka - instruktora.
Dlaczego?
To pytanie zadawaliśmy sobie nawzajem . Dlaczego zdecydowaliście się tu przyjechać? - padało dookoła. Motywacje był różne - od chęci spędzenia czasu z rodziną, poznania nowych osób czy technik survivalowych, zdobycia nowych umiejętności, wyrwania się z domu po koronawirusowym zamknięciu, po chęć spędzenia pierwszych w życiu nocy pod namiotem, sprawdzenia się w warunkach sielskich, ale odbiegających od luksusowych, po nieujawnione szeroko rozumiane inne powody.
Fajne jest to, że jaki by nie był powód przyjazdu, odnieśliśmy wrażenie, ze wszyscy wyjechali... zadowoleni, wypoczęci, naładowani pozytywna energią, a równocześnie pozytywnie wyciszeni. Tak zdecydowanie było w naszym przypadku.
Warsztaty okazały się wyjazdem-resetem, który przydał się nam bardzo po okresie izolacji społecznej. Wcale się nie dziwimy, że dzieciaki były tak zachwycone i płakały, kiedy trzeba było wyjeżdżać.
Czy planujemy następny tego typu wyjazd i czy każdy może wziąć w takich warsztatach udział?
Zdecydowanie jesteśmy chętni na kolejne survivalowe warsztaty i śledzimy profil Stowarzyszenia Polska Szkoła Survivalu Grupa Śląsk z niecierpliwością. Każdy, kto zdecyduje się dojechać we wskazaną przez Stowarzyszenie lokalizację i uiścić opłaty za warsztaty, nocleg wyżywienia, może zapisać się na tego typu imprezę.
Jeśli ktoś jest zainteresowany takim sposobem spędzenia wolnego czasu, warto znaleźć w internecie najbliższą lokalną grupę stowarzyszenia i zobaczyć, czy organizuje takie wydarzenia, a jeśli nie, to… zaproponować to jego członkom.
My tak własnie zrobiliśmy. Zaproponowaliśmy inicjatywę instruktorowi, z którym mąż był wcześniej na survivalowym weekendzie w górach, w zimie (jak widać stowarzyszenie organizuje warsztaty o rożnym stopniu trudności i zaawansowania), a ten nie dość, że podchwycił temat, to zdecydował się na powiększenie imprezy, kiedy zaczęły się zgłaszać zainteresowane rodziny.
Czy podobna impreza będzie się gdzieś wkrótce odbywać?
Jeśli mieszkacie w okolicach Opola lub w sensownej od niego odległości, mamy dla Was dobrą wiadomość !
W dniu 5 września 2020 w miejscowości Suchy Bór pod Opolem, na boisku sportowym, odbędzie się Obóz Zwiadowców, którego współorganizatorem jest Grupa Śląsk Stowarzyszenia Polska Szkoła Survivalu (na ich profilu Facebookowym znajdziecie więcej informacji). Impreza jest bezpłatna i otwarta dla wszystkich chętnych oraz odpowiednia dla rodzin z dziećmi. Będzie to takie rycersko-survivalowe wydarzenie. Odbędą się różnego rodzaju warsztaty związane ze sztukami walki, strzelaniem z łuku i sztuką survivalu, a wszystko „przyprawione średniowiecznym klimatem“ (cytuję za organizatorami).
Chętni mogą przyjechać już 4 września, a wyjechać 6 i rozbić się z namiotem, przy czym trzeba wziąć pod uwagę, że dostępny jest tu „tylko“ teren oraz toalety i umywalki, czyli rzeczywiście może być survivalowo .
A na zakończenie dodamy jeszcze tylko, że od naszego pobytu na Farmie Martynika śledzimy na Facebooku jej profil, bo dzieje się tam dużo ciekawych rzeczy - warsztaty zduńskie, ceramiczne, półkolonie, a nawet warsztaty dla ludzi, którzy chcieliby przeprowadzić się na wieś, ale nie wiedzą jak się za to zabrać. Jeśli więc mieszkacie na Dolnym Śląsku, może namiar na takie miejsce Wam się przyda?
My liczymy, że kiedyś tu wrócimy oraz że powtórzymy rodzinny survival - czy to w Martynice, czy pod innym kawałkiem nieba. Jeśli ciągnie Was do takiego typy wyjazdów, ale się obawiacie lub wahacie, doradzamy… zaryzykować. Często boimy się nowości, a z reguły zupełnie niepotrzebnie. Warto pojechać bez większych oczekiwań i z otwartym umysłem - podejrzewamy, że będziecie wtedy zadowoleni, a dzieciom zafundujecie jedną z przygód życia .
Autorka tekstu i zdjęć: Aleksandra Horzela-Chrost
Przeczytałeś artykuł w portalu Dzieciochatki.pl - Miejsca Przyjazne Dzieciom
POLECANE NOCLEGI PRZYJAZNE DZIECIOM: >>KLIKNIJ TU<<
Więcej ciekawych artykułów o podróżowaniu z dziećmi po Polsce tutaj:
WAKACJE Z DZIEĆMI
CIEKAWE MIEJSCA NA WYPRAWY Z DZIEĆMI
NIEZBĘDNIK PODRÓŻUJĄCEGO Z DZIECKIEM
WSZYSTKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Portal DziecioChatki.pl