Na Babią Górę z Przełęczy Krowiarki - Nowaki na szlaku
Na Babią Górę z Przełęczy Krowiarki - Nowaki na szlaku
Oto my – mama Ola, tata Grześ, Tosia lat 5,5 i Olek lat 3,5. Zwykła rodzina z Opola, która kolejny raz wybrała się na wakacje w góry. Tym razem pojechaliśmy do Ustronia, co było dość budżetowym wyjazdem z uwagi na rosnące ceny paliw. A ponieważ droga zajęła nam ok. 2 h, to maluchy nawet nie zdążyły się nią znudzić.
Po kilkudniowym pobycie w Ustroniu zapragnęliśmy spełnić jedno z moich małych marzeń, a mianowicie wejść na Babią Górę. Ot, niby nic, ale wycieczka urasta do rangi wyczynu, kiedy razem z nami na trasę mają wyruszyć dzieciaki.
Zapoznając się wcześniej z wiadomościami o górze, trasach, pogodzie tam panującej, nie byliśmy pewni, czy wypad w ogóle ma szansę powodzenia, aczkolwiek Tosia i Olek są wyjątkowo ciekawi nowych wyzwań, a jedyne co zrozumieli z naszych opowiadań to fakt, że jest wysoko i długo. Tyle im wystarczyło.
Do ostatniej chwili biliśmy się z myślami, czy aby na pewno tego chcemy, czy jesteśmy gotowi na marudzenia, płacze, ew. wypadki i z każdą minutą utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że kolejnej szansy szybko możemy nie mieć, a nasze pociechy dosyć dobrze znoszą wszelkie trudy górskich wędrówek.
Przed wyprawą
Dzień wcześniej, gdy już podjęliśmy decyzję, że jedziemy, zorganizowaliśmy szybkie zakupy, pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, a przede wszystkich sprawdziliśmy prognozę pogody i aktualne warunki atmosferyczne (nawet jak na następny dzień ma być ładna pogoda, a dzisiaj leje jak z cebra, to wędrówka po mokrych terenach jest średnią perspektywą). Prognozy nam sprzyjały, aura również.
Po zapoznaniu się dodatkowo z opisem szlaków decydujemy, że najlepszą trasą będzie szlak czerwony z parkingu na Przełęczy Krowiarki, a z uwagi na fakt, że chcemy zdobyć pieczątkę Korony Gór Polskich, po dojściu na szczyt zejdziemy przez Przełęcz Brona do schroniska Markowe Szczawiny, a stamtąd na parking.
Jedyne, czego byliśmy pewni, to że będzie stromo i zapewne przy takiej pogodzie, jaka jest zapowiadana, będą tłumy. Z uwagi na fakt, że z Ustronia do Przełęczy mieliśmy 1 h 40 minut jazdy autem, musieliśmy wcześnie wstać, aby na miejsce dotrzeć o w miarę przyzwoitej porze.
Jak wspomniałam, przed trasą przygotowaliśmy niezbędny ekwipunek. Tata w plecaku zabrał prowiant niezbędny na trasę (wodę, jajka gotowane na twardo, kabanosy suszone, arbuza i kanapki: dla taty z żółtym serem, szynką i pomidorem, dla mamy z serem i szynką, dla Tosi z szynką i pomidorem, a dla Olka tylko z serem ), dodatkowo spakował dużą ilość wody i najważniejszą rzecz na wszystkich trasach z dziećmi – „magiczną czekoladę” (ot, zwykła mleczna, ale na wyprawie nabiera nowego wymiaru, bo dodaje energii, jest pyszna, a poza tym nic tak nie poprawia humoru, jak dobra porcja sprawdzonej przekąski).
Ja spakowałam:
- najpotrzebniejsze ubrania na wszelkie ewentualne zmiany pogody (wiemy z opisów i różnych historii, że pogoda na Babiej Górze lubi szybko się zmieniać, a fakt, że jest to wysoka góra na szczycie często mocno wieje i pada, choć przez cała trasę świeci słońce),
- podręczną apteczkę (plastry, spray antyseptyczny, spray na komary, sól fizjologiczną w małych ampułkach, kompresy jałowe),
- mokre chusteczki (niezbędne na wszystkie wyjścia z dziećmi, gdy w pobliżu nie ma bieżącej wody do mycia, a czasem i wtedy też się przydają),
- 2 przenośne jednorazowe tekturowe nocniki z wkładem chłonnym (dzieci dosyć duże, ale na poważniejsze sprawy w głuszy lasu, czy na szlaku, naszym zdaniem, niezbędne i sprawdzone).
Dzieciaki też nie szły z pustymi rękami, a w sumie plecakami. Każde miało spakowane: butelkę wody, ulubione przekąski w formie musów owocowych z dodatkami, ciastka „Lubisie” i ulubioną przytulankę, która może nie zostać wyciągnięta przez cała trasę, ale sam fakt, że jest w plecaku i można ją w każdej chwili wyjąć, bardzo dobrze wpływa na komfort psychiczny maluchów.
W naszym wypadku był to pluszowy miś córki o imieniu „Błyskawica” i niebieska pielucha bambusowa syna pieszczotliwie nazywana „Szmatką”. W tym miejscu muszę dodać, że oczywiście cała rodzina jest wyposażona w buty trekkingowe na grubej podeszwie, bez których nie wyobrażamy sobie wejścia nawet na najłagodniejszy szlak.
Cztery szczyty na raz!
Tak zaopatrzeni, wstaliśmy wczesnym rankiem ok. 6.00 i po porannej toalecie, szybkim kanapkowym śniadaniu wyruszyliśmy w trasę. Ostatecznie zajęła nam ok. 2,5 h z przystankami, ponieważ Tosia na dużej ilości górskich zakrętów często miewa mdłości i chcąc nie chcąc musimy robić postoje dla złapania „świeżego powietrza”.
Po dotarciu do parkingu miły Pan wskazał nam miejsce postoju. Chociaż było ok. godziny 10.00, to wiele miejsc parkingowych było o tej porze już zajętych, co faktycznie oznacza, że słoneczna pogoda przyciąga turystów niezrażonych 2,5-godzinnym spacerem na szczyt. Uiściliśmy stosowną opłatę za parking, która wynosiła 20,00 złotych za cały dzień, a następnie skierowaliśmy się do kasy Parku Narodowego w celu zakupu biletu (7,00 złotych osoba dorosła, dzieci do lat 7 bez opłaty).
Dopiero w tym miejscu, tak naprawdę, zaczęła się przygoda. Od tej chwili byliśmy zdani na siebie, swoje nogi, pogodę, a przede wszystkim na chęci i humor najmłodszych piechurów, którzy już na starcie budzili niemałe zainteresowanie innych turystów. Ci chyba z niedowierzaniem podchodzili do naszego pomysłu spędzania tego pięknego letniego dnia z dziećmi.
Wyruszyliśmy szlakiem czerwonym w kierunku Sokolicy, pierwszego „małego” szczytu na trasie. O dziwo, początkowa droga poszła nam dosyć sprawnie, chociaż była stroma. Zaliczyliśmy kilka małych przystanków na picie i budowę domków dla pająków z kamieni i zgodnie ze wskazaniami znaków informacyjnych, w równym tempie zdobyliśmy Sokolicę.

Sokolica
W tym miejscu, jak spora część turystów, mieliśmy pierwszy poważny przystanek na trasie, aby wzmocnić siły drugim śniadaniem i wspomnianą wcześniej „magiczną czekoladą”, o której właściwościach mój mąż opowiedział dzieciom w iście bajkowy sposób. Była to też pierwsza okazja do zobaczenia pięknych widoków.
Po półgodzinnym odpoczynku ruszyliśmy dalej. Trasa zmieniła się na ułożone w stopnie kamienie. Po wytłumaczeniu dzieciom, aby wchodziły na poszczególne stopnie zmieniając nogi i raz stawały stopą prawą, a raz lewą, nieustannie towarzyszyła nam wyliczanka „prawa-lewa”. Ale równo obciążone nogi mniej się meczą i „wspinaczka”, jak po schodach, nie była już narażona na marudzenie, że „bolą nóżki”.
Dalsza część trasy upłynęła dosyć leniwie. Droga na kolejny szczyt – Kępę – przebiegała przy akompaniamencie różnych piosenek, wymyślaniu nowych zabaw i gdy tylko była ku temu okazja, a mój mały syn wystawał ciut ponad otaczająca nas kosodrzewinę, podziwianiu widoków.
Zdobyliśmy kolejny szczyt, tym razem bez oznaczenia, bez tabliczki, ale satysfakcjonujący, bo w końcu są one - obiecane widoki. Tym razem nie zasłonięte krzakiem, drzewem, ogrodzeniem. Tylko skały, słońce, my, widoki i przepaść…

Kępa
Cieszę się, że jednak moje maluchy mają jakiś instynkt samozachowawczy, bo krawędzie kamieni i urwiska średnio je interesują.
W tym miejscu nastąpiło nakręcenie pierwszego z odcinków „Kanału Nowaki”, w którym dzieciaki spełniały się po raz pierwszy w nieskrępowanej roli prezenterów opisujących trudy naszej wycieczki i czekających nas kolejnych szczytów. Bo oto przed nami… Tosia w tym momencie ściszyła teatralnie głos, bo słowo jest brzydkie, a my pozwalamy jej na głos powiedzieć – „Gówniak”. Nazwa niezbyt chlubna, ale swoją historię ma, więc nikt nie dyskutuje. Tosi jeszcze kilka razy nazwa szczytu wymknęła się niepostrzeżenie z ust, ale niech jej będzie, za dzielne pokonywane trasy też coś jej się należało. Nie zwracaliśmy jej specjalnie uwagi.
„Gówniak” okazał się dosyć trudny do pokonania, z uwagi na rumowisko skalne, po którym trzeba przejść, aby dojść na szczyt. I w tym miejscu Olek jeden jedyny raz musiał skorzystać z naszej pomocy. Ten jeden raz trzeba było go wnieść, gdyż krótkie nogi trzylatka nie pozwoliły pokonać odległości dzielącej kolejne skały. Ufff… doszliśmy.

"Gówniak"
Trochę bardziej zmęczeni niż jeszcze chwilę temu, udajemy się na odpoczynek. Teraz mogliśmy zobaczyć, ile przeszliśmy i ile jeszcze przed nami. To już prawie szczyt, ale jednak nie, jeszcze trochę… Odpoczynek nam się należał. W ruch poszły kabanosy, arbuz dla ochłody i uzupełnienia płynów, Tosia nawet jajko wciągnęła. Najważniejsza była jednak „magiczna czekolada”. To był chyba motyw przewodni tego dnia i tej wycieczki.
Ulokowaliśmy się na bocznej skale, jedząc w otoczeniu najpiękniejszych widoków niezasłoniętych żadną chmurą. Przejrzystość powietrza była tak wspaniała, że nawet Tatry było widać w całej okazałości. Troszkę czasu upłynęło, nim zregenerowaliśmy na tyle siły, aby wyruszyć dalej.
Minęło nas w tym czasie dużo osób gratulujących dzieciom tego marszu. Z kilkoma osobami mijaliśmy się już na trasie i nie mogły uwierzyć, że maluchy o własnych siłach doszły aż do tego miejsca. Dzieciaki podbudowane miłymi słowami, mówiły, że to jeszcze nie koniec, że spotkamy się na szczycie i taka była prawda.
Ostatnie 20-30 minut spaceru - i udało się, dotarliśmy na szczyt Babiej Góry.

Babia Góra
Myślałam, że się rozpłaczę ze szczęścia, że bez histerii, marudzenia, kłótni i chęci bycia niesionym dotarliśmy cali i zdrowi na górę. Dojście do szczytu zajęło nam około 4 godziny, czyli półtorej godziny więcej niż zakładały znaki, ale fakt, że maluchy dały radę same, był mega fajną sprawą.
Na szczycie czekała nas kolejna niespodzianka – słońce. Było tak ciepło, że cały zapas ubrań z mojego plecaka pozostał w nim, ale to akurat szczególnie nam nie przeszkadzało. Rozłożyliśmy się na kamykach, dzieci budowały chyba 10-ty tego dnia domek z kamieni dla pająków. Tym razem była to piętrowa willa z basenem.


Na Babiej Górze
Kilka osób nawet zaproponowało Tosi i Olkowi wspólne pozowanie do zdjęć, jako dowód, że wbrew powszechnej opinii, góra nie jest tak trudna do zdobycia, skoro takie maluchy dały radę same wejść… Oni po prostu są nie do zdarcia…
Zrobiliśmy kilka zdjęć ze szczytu do albumu pamiątkowego i… czy to by było na tyle? Ależ nie, czekała nas jeszcze decyzja, czy wracamy tą samą trasą. Oj nie. Dzieci chórem stwierdziły, że nuda, bo już tam byliśmy i idziemy naprzód, tak jak pierwotnie zakładaliśmy, czyli przez Przełęcz Brona do Schroniska Markowe Szczawiany.
♦ ♦ ♦ ♦ ♦
NOCLEGI POLECANE PRZEZ RODZICÓW: >>KLIKNIJ TU<<
♦ ♦ ♦ ♦ ♦
To co zdziwiło nas najbardziej, to fakt, że schodzenie w dół było dość wymagające.

Zejście ze szczytu
Kamienne stopnie, które w wielu miejscach okazały się luźno ułożonymi kamieniami, były dość strome i uciekały spod nóg, więc dzieciaki musiały już iść za rękę. Może spowodowało to zmęczenie, ale faktycznie lepiej się wchodzi niż schodzi. Po dość mozolnym i mało ciekawym zejściu dotarliśmy do Przełęczy Brona.
Mogliśmy stąd udać się na Małą Babią Górę, jednak z uwagi na dosyć późną porę, zmęczenie dzieci i chęć zjedzenia ciepłego posiłku podjęliśmy decyzję, że nie zmieniamy trasy i idziemy prosto do schroniska.

Takie tam z trasy

Chwila relaksu
Odpoczynek w schronisku
Schronisko było dosyć okazałym budynkiem, z wieloma miejscami do biesiadowania, przygotowanym na sporą liczbę turystów. Jednak tego dnia i o tej porze było ich stosunkowo niewielu. Jeszcze na szczycie słyszeliśmy głosy, że ta wersja trasy jest długa, ale wtedy jeszcze nie spodziewaliśmy się, że aż tak. W Schronisku zdobyliśmy nasze pierwsze, ale jakże cenne pieczątki do kolekcji Korony Gór Polskich.
Dzieci, z uwagi na wiek, nie mogą jeszcze być wpisane do Klubu, ale pamiątkowy magnes na lodówkę zdobyły. Po zjedzeniu upragnionych frytek z kurczakiem przez Tosię i super słodkich, ale pysznych naleśników z serem przez Olka, wspólnie i w porozumieniu stwierdzili, że pora iść dalej.

Markowe Szczawiny
Musieliśmy tylko obiecać im przygody i ciekawe miejsca do zobaczenia, bo na szczycie już były - i co dalej…
Jak urozmaicić maluchom wędrówkę?
W tym momencie trasa była już ścieżką, która wiedzie dosyć płaskim terenem. Nie ma tu stromizn ani podejść, idzie się dosyć leniwie, więc trzeba było wymyślić na szybko, jak zainteresować małych piechurów dalszą wędrówką. Na początek każde z dzieci dostało swój kij, jak na prawdziwych górskich wędrowców przystało.

Sweet focia
Potem kij, a właściwie „mega kostur” znalazł tata, który od tej pory zamienił się w Gandalfa…

Gandalf i jego mega kostur
Tak, w Gandalfa, tego samego, którego wielbiciele twórczości Tolkiena znają z „Hobbita” czy też „Władcy Pierścieni” i rozpoczął się etap opowieści.
Droga do parkingu wiedzie przez las. Zachodzące słońce przebijało się ostatnimi promieniami między otaczającymi nas drzewami, stąd pomysł na przeistoczenie maluchów w bohaterów z powieści. Olek, co zrozumiałe, został hobbitem o imieniu Frodo, natomiast Tosia całą drogę powrotną miała dylemat, kto jest postacią ciekawszą - piękna elfka Arwena, czy też waleczna Eowina. Wraz z mężem opowiadaliśmy historię hobbitów oraz pokrótce te mniej krwawe fragmenty z „Władcy Pierścieni” tak, aby droga była ciekawa, a nie przerażająca.
O dziwo, mimo późnej pory, przejścia wielu kilometrów, maluchy miały jeszcze w przerwach opowieści siłę i chęć skakać, tańczyć i śpiewać piosenki. Mimo wszystko, dobrze, że tacie została jeszcze w plecaku „magiczna czekoladka”, bo gdy tylko ostatnie promienie słoneczne zaczęły chować się za horyzontem, dzieci poczuły wszechogarniające zmęczenie i włączył się im tzw. tryb marudy, co było zrozumiałe.

Zmęczeni, ale szczęśliwi
Do auta dotarliśmy w okolicach godziny 22:00, a najlepszym podsumowaniem wrażeń było pytanie Tosi „czy jak dojedziemy do Ustronia, to będą mogły jeszcze poskakać na trampolinie?”, po zadaniu którego zapadli razem z Olkiem w sen…
Przeczytałeś artykuł w portalu Dzieciochatki.pl - Miejsca Przyjazne Dzieciom
POLECANE NOCLEGI PRZYJAZNE DZIECIOM: >>KLIKNIJ TU<<
Więcej ciekawych artykułów o podróżowaniu z dziećmi po Polsce tutaj:
WAKACJE Z DZIEĆMI
CIEKAWE MIEJSCA NA WYPRAWY Z DZIEĆMI
NIEZBĘDNIK PODRÓŻUJĄCEGO Z DZIECKIEM
WSZYSTKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Portal DziecioChatki.pl